Kilka lat temu pierwszy raz uczestniczyłam w warsztatach rozwoju, na które nominowałam i skierowałam się SAMA, nie firma. To było w Solaris u Beti Markowskiej i naprawdę odmieniło moje życie. Wtedy obiecałam sobie, że raz na rok będę robić sobie takie SPA dla duszy. W końcu wydaję kasę (jak się to podliczy to niemałą) na fryzjera, kosmetyki, ciuchy, fitness i inne przyjemno-użyteczne pierdoły. Dlaczego nie na rozwój własny?
Już ponad tydzień minął, od mojego tegorocznego SPA dla duszy. Byłam w Sopatowcu na warsztatach Vedic Art z Adą Stolarczyk z Wysokich Wibracji. Nie bardzo wiedziałam czego się po nich spodziewać, ale wiedziałam, że z Adą będzie niezwykle i że pewnie będzie to właśnie to, czego mi potrzeba. I nie pomyliłam się.
Sopatowiec. To nawet nie miejscowość chyba, bo nie ma jej na mapie. To dom w górach, w lesie. Żeby się do niego dostać najpierw trzeba podjechać pod stromą górę a potem zostawić samochód, założyć plecak i iść dalej pod górę, przez las, przez jakieś 30 minut. Już wtedy wiesz, że będziesz blisko natury, bardzo blisko, w niej.
Kiedy widzisz dom i jego zagrodę trochę nie wierzysz, że to dzieje się naprawdę. Najpierw niebieski, drewniany tzw. Kozi Domek. Trochę na uboczu. Otoczony drewnianym tarasem. Jakby wisi na wzgórzu, bo teren jest tu nierówny. Dym unosi się z komina. W środku faktycznie jest koza (piec). Za ogrodzeniem ze stoickim spokojem chodzą dwa konie.
Idziesz dalej. Stodoła? Szopa? Kolejny drewniany budynek, który później okazuje się miejscem naszej pracy warsztatowej.
I wreszcie dom główny. W nim mieszka właścicielka – Gosia, jej dzieci, dwa wielkie, potulne psy i trzy koty. Tu będziemy się stołować, zachwycać żołądki wegańskim jedzeniem, ogrzewać przy kozie i kilka razy dziennie zachodzić po kawę i herbatę, żeby w przerwie warsztatów zebrać myśli i ogrzać to, co właśnie o sobie odkryliśmy.
Przy domku przybudówka. Kiedyś to pewnie była obora. Dziś są tam bardzo skromnie urządzone pokoiki gościnne. Warunki „buddyjskie”, jak uprzedziła mnie Ada. Faktycznie.
Moja pierwsza reakcja na to miejsce: oszołomienie i chęć ucieczki. Zjawiskowo, ale to nie dla mnie. Nie na 5 dni. Wyjadę po 2. Tak 2 dni rozwoju mi wystarczą. W zupełności.
Nie wystarczyły. Zostałam 5, bo chciałam.
Malowałam! Na płótnie! Jak artysta! Bez agendy (i bez warsztatu), ale jak artysta. Pracowaliśmy według 17 zasad Vedic Art.
Rano i wieczorem Ada wplatała też elementy pracy z ciałem. I to było fantastyczne połączenie. Poczuć się całym sobą, ciałem i duchem, tu i teraz. (Kiedy ostatnio tańczyłaś na powitanie dnia ? ja tam tańczyłam!)
Malując zatracasz się. Myśli przychodzą i odchodzą, płyną. Obraz się tworzy. Jest najważniejszy. Ty jesteś niby obecny, ale jakoś tak inaczej. W jakimś innym wymiarze.
A praca z ciałem ”uziemia”. Przywraca do tu i teraz. Nie pamiętam kiedy ostatnio byłam tak blisko ze sobą. I nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam tak zadowolona z tego towarzystwa.
Opisywanie całych warsztatów zajęłoby kilka stron a i tak nie oddałoby tego procesu, który się wydarzył i dzieje nadal. Skupię się więc na jednym ze swoich małych i wielkich zarazem odkryć.
Obraz jest wtedy gotowy, kiedy jego autor uzna go za gotowy.
Niby oczywiste, a jednak nie tak bardzo, dopóki nie doświadczysz.
Bo świadomość, ta prawda, którą chcesz wyrazić obrazem jest przykryta kilkoma warstwami. Warstwą przekonań, przyzwyczajeń, słów niewypowiedzianych i wypowiedzianych przez siebie lub innych. Musisz je wszystkie odkryć, by dotrzeć do sedna. Malowanie to umożliwia. Obraz nie kłamie. Nie pozwala się uznać za skończony dopóki nie ma w nim prawdy. Nie prawdy absolutnej tylko Twojej prawdy na ten MOMENT, w którym jesteś.
Jeden z obrazów malowałam 3 dni! To miało być moje marzenie a zadanie miało być banalnie proste. Tak myślałam.
Najpierw na kartce wypisałam wszystkie swoje marzenia (przecież wiem czego chcę!). Potem miałam wybrać format płótna, który mi najbardziej nie pasuje. I na nim malować. Pierwsze podejście zajęło mi 20 minut. Powierzchownie zadowolona odeszłam od płótna. Wróciłam kilka godzin później, bo tak bardzo czułam, że to nie jest to. Zamalowałam. Nie wystarczyło. Zakleiłam. Następnego dnia wróciłam, by na tym samym płótnie namalować nowe marzenie. Wieczorem i tę pracę zniszczyłam, bo to dalej nie było to. Kolejnego ranka wzięłam nowe płótno i już z wielką pokorą malowałam swoje marzenie, akceptując, że być może znowu się pomylę. Że być może znowu napotkam trudności w realizacji swojego marzenia. Czułam odpowiedzialność za to co maluję. Bo marzenia się spełniają. I to dosłownie. Więc lepiej być pewnym by obraz był kompletny.
Ale przecież nie może być bardziej kompletny niż ja jestem. Na ten MOMENT. Bo nie mogę wiedzieć więcej, niż wiem na ten MOMENT. Nie mogę być bardziej, niż jestem na ten MOMENT. Nie mogę być bardziej gotowa („skończona”), niż jestem na ten MOMENT. A przecież nie mogę malować tego marzenia w nieskończoność, bo nigdy się nie spełni!
Wcale nie na warsztatach, a dopiero kilka dni po zobaczyłam związek z realnym życiem.
Pierwsze: Że to, co nas powstrzymuje przed działaniem w życiu to czekanie, aż będziemy perfekcyjnie gotowi. NIE BĘDZIEMY. Nigdy nie osiągniesz absolutnej, doskonałej gotowości. Bo nie ma czegoś takiego. To Ty decydujesz, że jesteś gotów. Tak, jak malarz decyduje, że obraz jest już skończony.
Drugie, że marzenie warto dopełnić tym, co dla nas ważne. Jeśli ważna jest dla mnie praca to fajnie. Ale czy tylko praca? A jak się mają moje relacje w tym układzie? A co z przyjemnością ? A co z pieniędzmi ? Dokompletuj swoje marzenie tym, co jest dla Ciebie ważne. Bo się spełni.
Trzecie, że forma może być niewygodna, że na drodze do spełnienia marzeń mogą pojawić się problemy, ale to jest do przejścia, jeśli faktycznie Twoje marzenie jest tym, czego chcesz.
Pięknych, kompletnych, z serca płynących marzeń Tobie życzę :-).
Jeśli brała(e)ś udział w warsztatach rozwoju godnych polecenia podziel się.